January 10, 2015

Wszechświat w obrębie światła ulicznej latarni.

Czytałam dzisiaj komentarze na facebooku. Niczym kościelni urzędnicy, ludzie rzucali gromami w dwie lesbijki, bo mają czelność całować się w miejscu publicznym. Ale pomijając homofobiczne teksty, dużo ludzi w ogóle mówiło, że całowanie się w miejscu publicznym jest takie obrzydliwe. Co za paskudztwo, kleić się do siebie przy ludziach. Z językiem to do sypialni a nie parku, tramwaju czy galerii. Bo co dzieci powiedzą, co my powiemy, gdy jesteśmy samotni i tylko możemy popatrzeć i pozazdrościć i wspominać, że może kiedyś i my tak umieliśmy.
Nie jestem wcale lepsza. Też czasem patrzę z obrzydzeniem na pary, które mimo ludzi dookoła wkładają sobie języki do gardeł. Łe, jak tak można, przy ludziach. Ale wiem czemu tego nie lubię. Nie brzydzi mnie myśl o ich ślinie, ani o wymianie bakterii. Nie obrzydzają mnie spragnione języki. Po prostu wiem, że jestem zazdrosna. Też chcę, żeby ktoś mocno mnie obejmował, chronił przed lodowatym wiatrem, rozgrzewał wargami. Żeby pragnął mnie tak bardzo, że nie mógłby się powstrzymać aż dojdziemy do domu. Tęsknię za tym. I mnie to drażni.
Czasami nie pozwalam się tak całować. Nie chcę, żeby ktokolwiek widział, oceniał. Nie chcę tym okazywaniem czułości nikogo zgorszyć, nikomu przeszkadzać. Ale może wtedy nie kocham zbyt mocno, nie zależy mi wystarczająco, jeśli ważniejsze jest to, co ludzie powiedzą, co ludzi obrzydzi.

Ale czasami o tym nie myślę. Tak było z W. 
Chodziliśmy nocą po mieście, było trochę niezręcznie, zawsze jest niezręcznie na pierwszych randkach. Usiedliśmy na jakiejś ławce i było mi trochę zimno w krótkiej sukience. Chociaż był początek czerwca, to przez cały dzień padał deszcz, więc nocą dreszcze z zimna były idealnym pretekstem by siąść bliżej siebie, by objąć się nawzajem.
Niebo było całkowicie zachmurzone, nie było widać ani jednej gwiazdy, nie było widać księżyca, same uliczne latarnie. Żartowaliśmy więc, że ta najbliższa nas jest księżycem, który dodaje wieczorowi romantyczności. Byliśmy tak wielcy w tym uniwersum, które otaczało tylko nas, z naszym małym księżycem i w jego blasku, zamkniętym w nieśmiałym, cholernie niezręcznym pierwszym pocałunku.
Na drugiej randce całowaliśmy się już pewniej. Też w nocy, też bez świadków, za to z większym zapałem i entuzjazmem. Przyparł mnie do ściany jakiejś kamienicy i mocno całował, wplatając palce we włosy, wpijając się mocno w usta. Prawie jak w filmie, tyle tylko, ze bez soundtracku, za to z jego kurtką na swoich ramionach, z jego dłońmi na mojej talii. Ktoś mógł zobaczyć, ale nocą to nie ma przecież znaczenia, a namiętność jest powszechnie akceptowana.
Rozmawialiśmy wtedy aż do wschodu słońca, leżąc na wąskim łóżku w jego pokoju. Nawet się nie rozbieraliśmy, nawet się nie kochaliśmy, ale to nie był zły znak. Było mi dobrze, czułam się swobodnie, gdy palcami muskał moją skórę i na moje nieśmiałe wyznanie sympatii, odpowiedział, że też mnie bardzo lubi i że też nie chce tego tracić ani nigdzie uciekać.
Nie kochałam wtedy, tamtego lata. Za mało się znaliśmy, żebym kochała, ale na pewno byłam zakochana. Na tyle zakochana, że nie interesowało mnie, czy komuś nie w smak są nasze pocałunki w parkach, maślane oczy w kawiarniach, czy czułości w autobusie. Wiedział kiedy jestem smutna, kiedy wpadałam w swoje ponure nastroje, chociaż udawałam, ze wszystko jest dobrze. I tulił mnie wtedy długo aż poczułam się lepiej. I nie widziałam świata dookoła. Nie widziałam niezadowolonych, oburzonych ludzi, nie pamiętam ulic, którymi spacerowaliśmy, nie pamiętam w co byłam ubrana, nie pamiętam co jadłam, nie pamiętam nawet czy spałam, cały mój świat był tą czułością, wygłodniałymi pocałunkami i wypożyczoną na kilka nocy namiętnością. Wypożyczoną, bo to nie była moja namiętność i to nie była moja rzeczywistość. On nie był moją rzeczywistością, a jego ramiona nie były moim domem. To było tylko kilka chwil, ale jednych z najpiękniejszych chwil w moim życiu. Chwil, w których nie było innych ludzi, miejsc, światów - w którym był tylko jeden świat, z małym księżycem latanii. W którym było tylko jedno miejsce - między jego ramieniem a klatką piersiową, gdzie układałam się do snu. I w którym był tylko jeden człowiek.


January 8, 2015

Skóra

Tak bardzo nienawidzę siebie, że chcę zerwać z siebie skórę, rozebrać się do naga, skalpelem rozciąć to szpetne ubranie, być może pod spodem będzie inna skóra. Inna ja. Ale pod spodem też nie ma piękna, sama sprawdzałam. Wzięłam nóż kuchenny i robiłam nacięcia. Od pach aż do łokci, a potem od łokci do nadgarstków. Od stóp do kolan, a nad kolanami do pachwin. Kolejne rozcięcie zaczynało się pod brodą, szło mi przez gardło, potem pomiędzy piersiami, kończyło się na moim podbrzuszu, ale i tam nie było innej mnie. Podałam ci nożyczki i błagałam - "tnij!" - mógłbyś zacząć od karku, wydostać mój kręgosłup w całości, ale i ty nie chciałeś mnie uwolnić. Chciałam ci pokazać, że nie ma mnie innej i już zawsze będę taka, ale nie chciałeś patrzeć, nie chciałeś sam sprawdzić, ale wierzyć mi też nie chciałeś. I mieć mnie już nie chciałeś.
Klęczę w kałuży swojej krwi i w bebechach wywalonych na betonową posadzkę, obdarta nie tylko ze skóry, ale teraz i z godności, i wcale się już niczemu nie dziwię, sama siebie też bym nie chciała.

January 6, 2015

Czasem.

Czasami myślę, że chcę być smutna. Zdarzy się coś, co mnie nie rusza, ale innych by ruszyło, więc przybieram minę sponiewieranego kundla i sobie cierpię na zdrowie. Czasem lubię tak pocierpieć, jeśli nie cierpię naprawdę. Siedzieć w samotności, słuchać smutnej muzyki, myślami zapadać w tajemnicze opowieści, w których jest dużo śmierci, dużo tęsknoty i dużo smutku. Robić porządek, rysować swoje małe, brzydkie obrazki, pisać bzdury. Bzdury, bzdurne pamiętniki w grubych zeszytach z grubymi okładkami, o grubym, żółtym papierze. I w tym udawanym smutku odnajduję najwięcej spokoju i najwięcej szczęścia, nic mi wtedy nie przeszkadza i akceptuję to.
Ale czasami jestem smutna naprawdę. Nie na siłę, nie dla zabawy. Po prostu chcę leżeć w swoim pokoju, zamknąć się w kokonie z kołdry, nie jeść, nie myć się, nie słuchać muzyki, nie myśleć. Płakać co trzy minuty, nie pisać smutnych, bzdurnych pamiętników, nie myśleć, nie żyć. 
Może przyzwyczaiłam się do tego smutki tak bardzo, że nie umiem bez niego funkcjonować? Albo jestem smutna naprawdę, albo jestem smutna na niby. Nawet jak jestem szczęśliwa i chcę skakać i się śmiać, to chyba gdzieś w środku nadal jestem smutna i nie umiem inaczej.
Może po prostu wybrzydzam. Może mam za dużo, o, w dupie mi się pewnie poprzewracało. Może już tak się nudzę, że to zwykłe, przecież dobre życie, to dla mnie za mało. Może chcę za dużo, wymyślam, wybrzydzam i potem smutno mi, bo to wszystko nie spełnia moich wymagań. Jest zwykłe. Nie przypomina ponurych, ale wspaniałych opowieści o zamkach, lasach, miłości, śmierci. Ale czy ja chcę miłości, czy ja chcę śmierci?
Nie chcę. Nie wiem. Gdzieś w środku mojego ciała ukrywa się mały rozżarzony węgielek. Pali mnie cholernie, pali tęsknotą do miejsc, w których nie byłam, bo ich nie ma, do ludzi, których nie znam i nigdy nie poznam. 
Czasami mi smutno, bo wiem, że już zawsze tak będzie. Rutyna, rachunki, mrożone pierogi i obowiązki. Do końca życia. Nigdy nie będę robić tego co chcę. Bo nie wiem czego chcę. Bo pewnie tego nie ma. Nie  w tym świecie, nie w tej rzeczywistości. Nie ma tu miejsca dla mnie, z moimi pamiętnikami i moimi wydumanymi tęsknotami.

Czasem wydaje mi się, że cała jestem smutkiem. Ale to tylko chwilami, między wieczorną a poranną porcją tabletek na smutki. Między jednym papierosem a drugim. Między kolejnymi wdechami i wydechami. Czasem.

http://kitajgorod.tumblr.com/