September 26, 2011

Pożegnanie Adama


Gdy żegnamy się na dość długi czas rozłąki – śmieję się. To nie dlatego, że jest mi wesoło z Twojego wyjazdu, nie. Ja po prostu już to przechodziłam. Na tydzień, pół roku, na zawsze. Jestem przyzwyczajona. I chociaż Ty denerwujesz się i pocisz, to na mnie jeden miesiąc nie robi takiego wrażenia. Chyba.
To takie zabawne, że musimy czekać na ten pociąg dwadzieścia minut, a potem i tak prawie nie zdążysz do niego wsiąść. Chcesz już, żebym odeszła, nie możemy się w tej kwestii dogadać, jesteś na mnie zły jak diabli, ale ja przecież tylko chcę zrobić dobrze. Bo wiem, co by się stało, gdybym odeszła wcześniej.
Bolałoby. Świadomość, że oboje ciągle jesteśmy w jednym mieście, ciągle tak blisko siebie, a nie wykorzystujemy tych chwil wspólnie… dwa razy, zanim poznałam Ciebie, zmarnowałam te kilkanaście drogocennych minut i przebaczyłam dobie dopiero, gdy pokochałam Ciebie, zapomniałam o tym, co mnie wówczas trapiło.
I tłumaczę Ci to, a Ty boczysz się na mnie jeszcze bardziej, bo śmiałam wspomnieć Ci o tamtym mężczyźnie, niby to psuję nasze pożegnanie. I jeszcze bardziej chcesz, abym już poszła. A ja znowu na złość, w tym swoim głupim mniemaniu, że „kochanie, ja wiem lepiej co jest dla Ciebie lepsze”. A przynajmniej co lepsze jest dla mnie. Oboje wiemy, jak wielką jestem egoistką. Ale tak to ma podobno wyglądać, no nie? Uczenie się na własnych błędach.
I mówisz mi „odejdź”, a ja tkwię w miejscu, staję na ławce, gdy nadjeżdża pociąg rzucał Ci się na szyję, nie marnuję chwili, całuję Cię. W ostatniej chwili wbiegasz do pociągu, chociaż drzwi już zostały zamknięte. Udaje Ci się. Pożegnanie przez szybę.
Wracam do domu, śmieję się, nucę piosenkę, rozmawiam z mamą przez telefon i nic mi nie jest, trzymam się tak gładko i lekko, jak idzie mi prowadzenie samochodu. Nie płaczę, a przy tamtym mężczyźnie płakałam dwa dni i dwie noce. Ale wówczas nie miałam pojęcia na jak długi czas się rozstajemy. Gdy myślałam, że to będzie długie dwanaście miesięcy, pojawił się po czterech. A gdy byłam przygotowana na pół roku… okazało się, że przy tym pożegnaniu całowałam go po raz ostatni. Jak długie rozstanie będzie tym razem? Nie wiem, ale mam takie durne poczucie „dobrze spełnionego obowiązku”, że niby stałam na peronie dopóki światła pociągu nie zniknęły daleko w ciemnościach. Tym razem nie miałam powodu, by czuć się winną.
Ale to jednak nie to samo, kochanie. Dobrze, że jest weekend, mogę po prostu spędzić te dwa dni i dwie noce w łóżku, tłumacząc sobie, że to wina przeziębienia, że jestem w rzeczywistości twardą babką. Ale nasze dwa kubki z resztką herbaty od dwóch dni stoją na biurku niczym święte relikwie, żywy znak, że tutaj byłeś.
Nie lubię zasypiać bez Ciebie u boku, odczuwam taką drażniącą pustkę. I nie mówię tylko o tej pustce w moim łóżku, ale też o tej w sercu, której nie potrafię zagłuszyć, ujarzmić.
Zmuszam się do wyjścia z psem. Dwadzieścia minut przed blokiem to dla mnie absolutne maksimum. Z Tobą łażenie przez cztery godziny mi nie wystarczały. I tracę radość z robienia przyjemnych rzeczy, bo przecież dawniej każdą z nich robiłam Twoim towarzystwie. Już nie mogę sobie przypomnieć jak było przedtem.
Nie czuję się zbyt dobrze, gdy sam sobie uświadamiasz, że (oczywiście) miałam rację. Dzwonisz do mnie i mażesz się jak dziecko, chociaż masz aż trzydzieści dwa lata. Tęsknisz, przepraszam za zrujnowanie pożegnania, czujesz się jak śmieć, po tym jak za wszelką cenę starałeś się mnie od siebie odepchnąć, chociaż ja cały dzień „byłam dla Ciebie taka dobra”, spakowałam Cię dokładnie, nie zapominając o żadnej drobnostce, zrobiłam najpyszniejsze kanapki jakie w życiu jadłeś na drogę. Śmieję się do słuchawki, mówię, że rozumiem, że nie masz mnie za co przepraszać, że to wszystko to nic, że kocham Cię bardziej niż kogokolwiek na świecie. I pewnie powtarzałabym Ci te same słowa, nawet gdybyś na pożegnanie splunął mi w twarz, uderzył, rzuciłbyś mą o ziemię. Ja nadal będę tak naiwnie wierna i uległa. Za bardzo kocham Cię takiego, jakim jesteś będąc dla mnie dobrym, że przymykam oczy na to, jak bardzo mnie potrafisz zranić, gdy bez powodu masz gorszy dzień. Dziwię się, że kochasz mnie taką słabą i głupiutką. I za to ja Ciebie kocham jeszcze bardziej, i mocniej, straszniej. Pewnego dnia to nas zniszczy, ale my jeszcze o tym nie wiemy. Teraz cieszymy się naszą miłością, nawet jeśli dzielą nas setki kilometrów.
Gdy płaczesz, ja też zaczynam płakać, ale tłumaczę, że to tylko moje przeziębienie nie daje mi się zaśmiać i dlatego tak tragicznie brzmię. Niw wierzysz, ale jakoś wymuszam na Tobie, żebyś skończył mi ryczeć do ucha. To nie dlatego, że potrzebuję silnego ramienia, a nie faceta-beksę, w żadnym wypadku! Po prostu słuchanie Twoich szlochów ranią mnie o wiele bardziej, niż słowa, które wypowiadasz, gdy chcesz, abym zeszła Ci z oczu.
Gdy kończę rozmowę, Azor (nadal nie mogę pojąć jak mogłeś wybrać takie durne i zwyczajne imię dla naszego psa!) tuli się do mnie, a ja ryczę w jego czarną sierść, bo dopiero teraz odczuwam tak wyraźnie brak Twojej obecności tutaj. Ciężko mi. Boję się, że ten nasz miesiąc rozłąki przedłuży się. Znów nie wiem czego powinnam oczekiwać.
Nie wiem w co mam włożyć ręce. Usycham, umieram. Powitanie będzie namiętne, ale ja jeszcze nie mam o tym pojęcia. Na razie ciężko mi się oddycha, myśli, nie mogę nic ze sobą zrobić. Nie umiem bez Ciebie spać, jeśli nie jestem wystarczająco pijana. Jedyne co mi zostaje, to czekanie. I udawanie, że w rzeczywistości nic nie uległo zmianie.