June 13, 2015

Spontaniczność.


                Gdy miałam osiemnaście lat – zrobiłam coś bardzo głupiego. W zasadzie zrobiłam bardzo wiele głupich rzeczy, zwłaszcza jako osiemnastolatka, ale ta była jedną z najgłupszych i najbardziej nieodpowiedzialnych. I przy okazji najbardziej romantycznych.
                Poznałam na okcupid Wojtka. Wydawał się być naprawdę fajny – słuchał dobrej muzyki, robił fantastyczne zdjęcia (studiował na filmówce!) – i mieszkał nad morzem. Pisało nam się tak dobrze, że nawet nie czułam się źle z faktem, że wysłał mi zdjęcie swojego penisa i dopisał, że myśli o mnie. Myślałam wtedy, że to nawet urocze. I byłam z siebie dumna, że myśl o mnie postawiła kogoś na baczność, chociaż teraz wiem, że mógł pomyśleć o kimkolwiek i efekt byłby ten sam.
                Po kilku dniach czatowania – zaprosił mnie do siebie. Byłam nieco przeziębiona i nie chciało mi się zrobić sobie herbaty – więc napisałam, żeby on mi zrobił. „To najpierw przyjedź”. Okazało się, że mówił poważnie. I chociaż „znałam” go tylko kilka dni, uznałam, że to fantastyczny pomysł. Siedziałam sama w mieszkaniu, więc musiałam najpierw zadzwonić do mamy, powiedzieć, że koleżanka mnie zaprosiła do brata nad morze, ustalić z koleżanką, że tak właśnie było – a potem spakowałam torbę – co w tym wszystkim było najgorsze, bo nienawidzę się pakować i zawsze odkładam to na ostatnią chwilę. Byłam jednak tak podekscytowana, że spakowałam się aż dzień przed wyjazdem.
                A potem pojechałam. Na drugi koniec Polski. Zupełnie sama. Okłamując moją mamę. Do obcego faceta, starszego o całe pięć lat. Który wysłał mi zdjęcie swojego penisa w stanie erekcji. Nie mówcie nic mamie. A już babci tym bardziej.
                Gdy miałam przed sobą jeszcze godzinę podróży – zaczęłam się dopiero denerwować. Już pomijając fakt, że może być brzydkim gwałcicielem albo mordercą – może być po prostu żartownisiem, który nie pojawi się tam wcale. A ja jestem kilka stówek w plecy, bo postanowiłam przejechać się do Gdyni tak sobie. Na dworcu pewnie ktoś mnie jeszcze okradnie i już w ogóle nie będę mogła nigdy wrócić do domu. W dodatku w życiu nie byłam w Gdyni. Raz byłam w Gdańsku, ale byli nauczyciele i koleżanki. I nie była to pierwsza w nocy.
                Pamiętam, że czytałam w Wysokich Obcasach artykuł o Banksym, a drugi był o tym, że jesteśmy piękne, niezależnie od swojego ciała, co było pokrzepiające, bo akurat na brzuchu wyszły mi paskudne, czerwone rozstępy, a ja miałam ze sobą tylko dwuczęściowy kostium kąpielowy. Poznałam też w podróży chłopaka, który był trochę nudny i jakiś taki harcerski, bo jechał sam pod namiot gdzieś nad jezioro. Przez rozmowę z nim przestałam odpisywać na sms-y Wojtka i jak w końcu mu wyjaśniłam czemu milczałam, napisał mi, że martwił się, że mu ktoś uprowadził jego diabła. Pomyślałam, że to najbardziej urocze słowa jakie kiedykolwiek usłyszałam. To on jako pierwszy nazwał mnie też małą cholerą – i sentyment pozostał do tej pory.Wolę być diabłem, cholerą i epidemią dżumy niż misiaczkiem, kotkiem i żabką. Chyba.
                Na dodatek zaczęłam się denerwować, że malutkie dworce są takie nieoświetlone i nie widzę na tabliczkach gdzie jestem. A co jeśli już przejechałam stację, na której miałam wysiąść? I mój telefon był już prawie całkiem wyczerpany – koniec, nie odnajdziemy się i to on pomyśli, że to ja go wystawiłam. Już po mnie.
                Najgorszy stres przyszedł, gdy napisał, żebym wysiadła w Sopocie, będzie mu bliżej podjechać. Oboże. A co jak przejechałam już Sopot? Nie wiem w jakiej kolejności są stacje kolejowe w Trójmieście. W Sopocie też pewnie go nie będzie. Leży sobie pewnie w łóżku, pisze do mnie sms-y i śmieje się z głupiej dziewczyny, która tak się dała nabrać po kilku dniach znajomości.
                Koniec końców, podróż skończyła się dobrze. Nie zdążyłam dobrze wysiąść z pociągu, a już ktoś mnie obejmował, nosił i całował. Nie mogłam nawet stwierdzić czy warto, bo z tak bliskiej odległości nie umiałam powiedzieć, czy faktycznie jest tak przystojny jak na zdjęciach.
                Był. Był najpiękniejszym chłopcem z jakim do tamtej pory byłam. Miał ciemne włosy, niesamowicie długie rzęsy, a powieki, uszy, ramiona i dłonie były skromnie obsypane ciemnymi piegami. Chciałam wycałować każdy ten pieg z osobna i pewnie byłam na dobrej drodze.
                Spędziłam u niego w mieszkaniu trzy noce. Pierwszej włączył jakiś ambitny film, nawet nie wiem o czym był, bo od razu zaczęliśmy się kochać. Potem zabrał mnie pod prysznic i wcale się nie wstydziłam, że jestem gruba. Byłam po prostu zmęczona podróżą i brakiem snu, ale wolę sobie wmawiać, że jego obecność sprawiała, że nie miałam kompleksów.
                Zabierał mnie na wycieczki nad morze – na jakieś opustoszałe (w porównaniu do sopockiego) molo, albo na dziką plażę. Zabrał mnie do Malborka – na co cieszyłam się jak dziecko. Chodziliśmy po starym mieście w Sopocie i Gdańsku, jedliśmy lody, piliśmy mrożoną kawę, a na obiady chodziliśmy do restauracji i nigdy nie pozwalał, żebym płaciła. Chciał się mną opiekować – i robił to. Chodził obejmując mnie, trzymał za rękę i tulił do snu. A gdy wpadałam w zły humor, pocieszał mnie. Upiekłam mu nawet ciasto, chociaż to akurat nie powinno nikogo dziwić.
                Jednej nocy oboje byliśmy w złych humorach, a ja zdałam sobie sprawę, że zostawiłam telefon w pokoju z balkonem. Wstałam więc z łóżka, żeby po niego pójść, ale gdy zapytał gdzie idę, to odparłam beznadziejnym żartem – idę skoczyć z balkonu.
                Momentalnie wyskoczył z łóżka, złapał mnie za rękę i zaciągnął z powrotem do sypialni. Powiedziałam, że to tylko taki żart – i jeszcze bardziej się zdenerwował. "To wcale nie jest śmieszne." Jak był taki wkurzony to faktycznie, śmiesznie nie było. Ale z drugiej strony, mimo jeszcze gorszego nastroju, to momentalnie się w nim zakochałam. Przejmował się mną. Martwił się o mnie. Wystraszył się. I nie śmieszyły go samobójcze żarciki. Jak mogłabym się nie zakochać?
                W dzień mojego wyjazdu dużo mnie przytulał. Mówił, że jestem piękna i powinnam mieć o sobie lepsze zdanie. Chciał kupić mi bilet do domu w sypialnianym wagonie, ale się nie zgodziłam. Potem żałowałam, bo było mi okropnie niewygodnie. Cudownie całował na pożegnanie i wydawało mi się, że te pocałunki zwiastują kolejne spotkanie.
                Gdy wróciłam do domu – czasem ze sobą pisaliśmy, a potem prawie wcale, a potem ja pisałam, ale nie dostawałam odpowiedzi. Usilnie próbowałam się z nim skontaktować, bo wydaje mi się, że zostawiłam u niego jedną z ulubionych sukienek – ale już nigdy mi nie odpisał.
                Mimo trochę niefortunnego zakończenia znajomości, często go wspominam. I cały ten wyjazd. Spontaniczność. I naiwność. I jak dobrze wszystko się potoczyło. Mogłam umrzeć. Zakładałam, że umrę. Tymczasem przeżyłam kilka najcudowniejszych dni życia.
                I smutno mi, bo wiem, że takie historie zdarzają się tylko raz w życiu. Wykorzystałam swoją szansę na spontaniczną romantyczność. Prawdopodobnie nie znaczy to, że już nikt nigdy się mną tak nie zaopiekuje, ale tak się czuję. Jakbym przeżyła wszystko co wspaniałe tamtego lata – i każde kolejne będzie tylko gorsze, bledsze, mniej wyraźne. Minęły tylko dwa lata, a ja czuję się… staro. Bo wiem, że już nigdy nie będę tak bardzo spontaniczna, naiwna i odważna. I nawet jeśli sytuacja by się powtórzyła, to pewnie zareagowałabym inaczej. Nie odważyłabym się ruszyć w podróż.

                W moim rodzinnym domu, w moim pokoju, nad moim biurkiem ciągle wisi pocztówka plaży w Gdynii.