October 25, 2011

kocham Cię wczesnymi porankami

Gdy byłam jeszcze z B., to napisałam mu bardzo ładnie ułożone, chociaż maksymalnie treściwe zdanie: "I hate you at early mornings", ale w takiej (oczywiście) romantycznej tonacji. Rozmawiałam z nim niemalże do rana, karmiąc się jedynie czarnymi literkami na białym tle, pojawiającymi się na ekranie komputera i gdy wstawałam potem do szkoły to byłam nie do życia. I nienawidziłam go wtedy bardzo mocno (bo w końcu jestem śpiochem z zamiłowania), mimo to co wieczór robiłam to samo. To jedyne czym żyłam przez jakieś dziewięć miesięcy.

B. został wykreślony z teraźniejszości, przynajmniej tej mojej, jego miejsce zastąpił ktoś inny, Ty. I chociaż sobie obiecywałam, że już w życiu nie zdecyduję się na taki związek, że za często widywać się nie będziemy - to się i tak wkopałam, epicko wręcz.
No bo nie może być zbyt kolorowo. Widywanie się codziennie, długie godziny - bez przerw - to było za mało. Odległość między naszymi blokami można było pokonać w pół minuty, jeśli bardzo się chciało. A my bardzo chcieliśmy. Znów być przy sobie, znów się dotykać i szczebiotać sobie słodkie słówka. I było tak dobrze, że... nudno? Nie, nie nudno. Nie dla mnie. Ale skończyło się na tym, że od Ciebie także dzielą mnie teraz setki kilometrów.

I moje wieczory znowu są zajęte przez słodkie rozmowy, a rano znowu jestem nieprzytomna. Ale coś się zmieniło, bo teraz jestem raczej skłonna zamienić zdanie na "I love you at early mornings", tyle tylko, że teraz odpowiedniejsza będzie wersja polska.

Tulisz mnie do snu swoim głosem i gdy ja już dawno ślinię podusię, Ty jeszcze szepczesz mi miło do ucha jakieś magiczne zaklęcia, że potem śpi mi się dobrze, na dodatek śnię o Tobie. Ostatnią noc na przykład przetańczyliśmy. Pamiętasz, poznaliśmy się tańcząc, dwie zupełnie obce osoby, wspólny znajomy musiał być chyba wysłany przez samego Boga. Przeznaczenie. A rano czuję się jak wtedy, gdy po krótkim przysypianiu w Twoich ramionach, wyganiam Cię z mojego łóżka o trzeciej nad ranem, ale bardzo cicho i na paluszkach, żeby nie obudzić mamy. Znowu się zapomnieliśmy.

I gdy budzę się rano, to nie czuję już takiej bolesnej pustki, Twój głos naprawdę mnie leczy. Literki się nie sprawdziły, ale to... kocham Cię wczesnymi porankami. Gdy jestem jeszcze w półśnie. W połowie w zimnej, depresyjno ponurej rzeczywistości, a w połowie w Twoich kochających mnie ramionach. Pragnę Cię wczesnymi porankami. Chcę Cię i kocham.

September 26, 2011

Pożegnanie Adama


Gdy żegnamy się na dość długi czas rozłąki – śmieję się. To nie dlatego, że jest mi wesoło z Twojego wyjazdu, nie. Ja po prostu już to przechodziłam. Na tydzień, pół roku, na zawsze. Jestem przyzwyczajona. I chociaż Ty denerwujesz się i pocisz, to na mnie jeden miesiąc nie robi takiego wrażenia. Chyba.
To takie zabawne, że musimy czekać na ten pociąg dwadzieścia minut, a potem i tak prawie nie zdążysz do niego wsiąść. Chcesz już, żebym odeszła, nie możemy się w tej kwestii dogadać, jesteś na mnie zły jak diabli, ale ja przecież tylko chcę zrobić dobrze. Bo wiem, co by się stało, gdybym odeszła wcześniej.
Bolałoby. Świadomość, że oboje ciągle jesteśmy w jednym mieście, ciągle tak blisko siebie, a nie wykorzystujemy tych chwil wspólnie… dwa razy, zanim poznałam Ciebie, zmarnowałam te kilkanaście drogocennych minut i przebaczyłam dobie dopiero, gdy pokochałam Ciebie, zapomniałam o tym, co mnie wówczas trapiło.
I tłumaczę Ci to, a Ty boczysz się na mnie jeszcze bardziej, bo śmiałam wspomnieć Ci o tamtym mężczyźnie, niby to psuję nasze pożegnanie. I jeszcze bardziej chcesz, abym już poszła. A ja znowu na złość, w tym swoim głupim mniemaniu, że „kochanie, ja wiem lepiej co jest dla Ciebie lepsze”. A przynajmniej co lepsze jest dla mnie. Oboje wiemy, jak wielką jestem egoistką. Ale tak to ma podobno wyglądać, no nie? Uczenie się na własnych błędach.
I mówisz mi „odejdź”, a ja tkwię w miejscu, staję na ławce, gdy nadjeżdża pociąg rzucał Ci się na szyję, nie marnuję chwili, całuję Cię. W ostatniej chwili wbiegasz do pociągu, chociaż drzwi już zostały zamknięte. Udaje Ci się. Pożegnanie przez szybę.
Wracam do domu, śmieję się, nucę piosenkę, rozmawiam z mamą przez telefon i nic mi nie jest, trzymam się tak gładko i lekko, jak idzie mi prowadzenie samochodu. Nie płaczę, a przy tamtym mężczyźnie płakałam dwa dni i dwie noce. Ale wówczas nie miałam pojęcia na jak długi czas się rozstajemy. Gdy myślałam, że to będzie długie dwanaście miesięcy, pojawił się po czterech. A gdy byłam przygotowana na pół roku… okazało się, że przy tym pożegnaniu całowałam go po raz ostatni. Jak długie rozstanie będzie tym razem? Nie wiem, ale mam takie durne poczucie „dobrze spełnionego obowiązku”, że niby stałam na peronie dopóki światła pociągu nie zniknęły daleko w ciemnościach. Tym razem nie miałam powodu, by czuć się winną.
Ale to jednak nie to samo, kochanie. Dobrze, że jest weekend, mogę po prostu spędzić te dwa dni i dwie noce w łóżku, tłumacząc sobie, że to wina przeziębienia, że jestem w rzeczywistości twardą babką. Ale nasze dwa kubki z resztką herbaty od dwóch dni stoją na biurku niczym święte relikwie, żywy znak, że tutaj byłeś.
Nie lubię zasypiać bez Ciebie u boku, odczuwam taką drażniącą pustkę. I nie mówię tylko o tej pustce w moim łóżku, ale też o tej w sercu, której nie potrafię zagłuszyć, ujarzmić.
Zmuszam się do wyjścia z psem. Dwadzieścia minut przed blokiem to dla mnie absolutne maksimum. Z Tobą łażenie przez cztery godziny mi nie wystarczały. I tracę radość z robienia przyjemnych rzeczy, bo przecież dawniej każdą z nich robiłam Twoim towarzystwie. Już nie mogę sobie przypomnieć jak było przedtem.
Nie czuję się zbyt dobrze, gdy sam sobie uświadamiasz, że (oczywiście) miałam rację. Dzwonisz do mnie i mażesz się jak dziecko, chociaż masz aż trzydzieści dwa lata. Tęsknisz, przepraszam za zrujnowanie pożegnania, czujesz się jak śmieć, po tym jak za wszelką cenę starałeś się mnie od siebie odepchnąć, chociaż ja cały dzień „byłam dla Ciebie taka dobra”, spakowałam Cię dokładnie, nie zapominając o żadnej drobnostce, zrobiłam najpyszniejsze kanapki jakie w życiu jadłeś na drogę. Śmieję się do słuchawki, mówię, że rozumiem, że nie masz mnie za co przepraszać, że to wszystko to nic, że kocham Cię bardziej niż kogokolwiek na świecie. I pewnie powtarzałabym Ci te same słowa, nawet gdybyś na pożegnanie splunął mi w twarz, uderzył, rzuciłbyś mą o ziemię. Ja nadal będę tak naiwnie wierna i uległa. Za bardzo kocham Cię takiego, jakim jesteś będąc dla mnie dobrym, że przymykam oczy na to, jak bardzo mnie potrafisz zranić, gdy bez powodu masz gorszy dzień. Dziwię się, że kochasz mnie taką słabą i głupiutką. I za to ja Ciebie kocham jeszcze bardziej, i mocniej, straszniej. Pewnego dnia to nas zniszczy, ale my jeszcze o tym nie wiemy. Teraz cieszymy się naszą miłością, nawet jeśli dzielą nas setki kilometrów.
Gdy płaczesz, ja też zaczynam płakać, ale tłumaczę, że to tylko moje przeziębienie nie daje mi się zaśmiać i dlatego tak tragicznie brzmię. Niw wierzysz, ale jakoś wymuszam na Tobie, żebyś skończył mi ryczeć do ucha. To nie dlatego, że potrzebuję silnego ramienia, a nie faceta-beksę, w żadnym wypadku! Po prostu słuchanie Twoich szlochów ranią mnie o wiele bardziej, niż słowa, które wypowiadasz, gdy chcesz, abym zeszła Ci z oczu.
Gdy kończę rozmowę, Azor (nadal nie mogę pojąć jak mogłeś wybrać takie durne i zwyczajne imię dla naszego psa!) tuli się do mnie, a ja ryczę w jego czarną sierść, bo dopiero teraz odczuwam tak wyraźnie brak Twojej obecności tutaj. Ciężko mi. Boję się, że ten nasz miesiąc rozłąki przedłuży się. Znów nie wiem czego powinnam oczekiwać.
Nie wiem w co mam włożyć ręce. Usycham, umieram. Powitanie będzie namiętne, ale ja jeszcze nie mam o tym pojęcia. Na razie ciężko mi się oddycha, myśli, nie mogę nic ze sobą zrobić. Nie umiem bez Ciebie spać, jeśli nie jestem wystarczająco pijana. Jedyne co mi zostaje, to czekanie. I udawanie, że w rzeczywistości nic nie uległo zmianie.

April 15, 2011

o byciu dobrym człowiekiem

o byciu dobrym człowiekiem.
znowu.


Gdyby ktoś zapytał się mnie, co najbardziej utkwiło mi w pamięci po czwartkowej wycieczce do Warszawy, to powiedziałabym, że szczury w kinie 5D. Ale gdyby ktoś zapytał się o to, co najbardziej utkwiło mi w sercu - powiedziałabym, że bezdomny. Tak właśnie, dobrze przeczytaliście - bezdomny. Nie poznałam jego historii, nie rozmawiałam z nim, nawet nie zapałałam do niego sympatią - chociaż niewątpliwie jest człowiekiem, który chociaż na moment sprawił, że poczułam się znacznie lepiej. Niedużym kosztem.
Siedząc z Jorgiem nad pierogami ruskimi i dyskutując nad tym, jak wspaniale jest być krytykiem kulinarnym (tyle jedzenia za darmo!), nie zwróciliśmy nawet zbytniej uwagi na mężczyznę, który usiadł przy stoliku obok. No dobra, doszłam do wniosku, ze wygląda jak były członek kapeli rockowej, ale nic poza tym. Przytaknęłam za to, że owszem, farsz jest naprawdę nieźle przyprawiony (na samo wspomnienie robię się taka głodna!). Po chwili jednak, nieznajomy wymamrotał coś do nas, ale nie siedział na tyle blisko, byśmy usłyszeli. I chyba oboje zastanawialiśmy się z Mateuszem, co powiedzieć do siebie nawzajem, bo zapadła taka męcząca, gęsta jak mgła cisza. I w końcu któreś z nas (sama już nie pamiętam kto konkretnie) zapytało o co chodzi.
Obiad. Zostaliśmy poproszeni o postawienie obiadu. Nie o trzy złote na jakieś świństwo, ale o ciepły poisiłek. Przy naszym stoliku porozumiewawcze kiwnięcia głową, bo przecież takich próśb się nie ignoruje. Przynajmniej ja tego nie robię.
- Na co ma pan ochotę?
- Ziemniaki z sosem.
Tak więc były ziemniaki z sosem. Wydaliśmy na to cztery złote (dzieląc na połowę, wyszło po dwa - co to jest za wydatek?), ale satysfakcja była o niebo wyższa od kosztów. Bo dawno już nie czułam się taka zadowolona z siebie. I w sumie dawno już nie poczułam się dobrym człowiekiem.
Co prawda na herbatę, o którą nas jeszcze poprosił, nie mogliśmy sobie pozwolić, bo oboje nie mieliśmy drobnych, pani przy kasie więc nie miała nam jak już wydać reszty, a karty nie przyjmowała więc... Ale to trudno, bo przecież i tak zrobiliśmy coś dobrego, prawda?
Myślę, że nie umiałabym inaczej. Nie umiem przechodzić obok czegoś takiego obojętnie. Bo może i ja też nie jestem idealna... ale ignorantką - nawet jeśli bym chciała - nie umiem być. Za bardzo się wszystkim wzruszam, przejmuję. Nie umiem inaczej i już! I nie potrafię też zrozumieć innych ludzi, tych obojętnych. Przechodzą obok i co? Nie czują nic? Ignorują fakt, że właściwie przed ich stopami ktoś zamarza, głoduje, cierpi? Wzruszają ramionami, mówiąc, że to nie jest ich problem. Oczywiście, że nie ich. Ale czy to przeszkadza nam w robieniu dobrych rzeczy dla bliźniego? Właśnie, wkurzają mnie jeszcze niesamowicie ludzie, którzy w kółko biegają do kościoła, modlą się 24/7 i odmawiają różaniec trzy razy dzienie, a widząc przed kościołem żebraka, prychają z pogardą, albo w ogóle odchodzą bez słowa, odwracając spojrzenie w zupełnie inną stronę. Bardzo to pobożne, serio!
Ale ja nie jestem przecież religijna. Właściwie to mam wszystko w nosie, odliczając momenty "Panie Boże, jak mnie nie spyta z chemii, to pójdę w niedzielę do kościoła!" (wiecie, że to działa?!). Mimo to nie odwracam się. No dobrze, może na początku wcale nie podbiegliśmy do tego człowieka, chcąc mu na siłę wcisnąć wszystkie nasze pieniądze, ale przecież nie odeszliśmy, jak gdyby nigdy nic, tak?
To niesamowite, jak dobrze można spożytkować cztery złote i jak ogromną satysfakcję z tego mieć! Nasuwa mi się na myśl pewien wniosek:
wszyscy przygnębieni, pogrążeni smutku ludzie powinni spełniać dobre uczynki. Po pierwsze: dobre uczynki zawsze do Was wracają (to akurat założenie Buddyzmu, karma - skoro jakoś katolikom to wychodzi nieudolnie), a po drugie: dobry humor nawet w najgorszym okresie - gwarantowany. Może nie za długo, ale na pewno intensywnie. Zastanawia mnie tylko, czy mogę na końcu dorzucić "polecam - Kamila Ciuła" - jak w reklamach. Mogę?

***
Jak widać, porzuciłam angielskie tytuły. Już nie czuję się z tym jakoś szczególnie związana. Zamysł umarł. ;) Miłego wieczoru!

January 24, 2011

miłość kryje się w małych rzeczach


Mam takie wrażenie, że to wcale nie musi być miłość, jak pozwalasz mu się złapać za cycka, czy wepchnąć do ust język… albo, o zgrozo!, inną część ciała.
Bo jakby na to nie patrzeć, tak można każdemu. Nie potrzeba na to jakiejś specjalnej więzi, można się w ogóle nie znać. Czasami tą całą Miłość zastępuje alkohol, albo nawet pieniądze i już, bo liczy się zabawa.
Ale kiedy całując Cię, zamiast zacisnąć rękę na pośladku, to przesuwa powoli palcami po Twoim policzku… i gdy w sumie robi to namiętnie, tak, z tym językiem w Twoich ustach, że to jest wręcz niesmaczne i brak Ci już tchu od tego całowania, to potem, gdy przestaje, gdy daje Ci odetchnąć, to muska ustami Twój nosek, uśmiechając się lekko.
Albo nawet, gdy oboje jesteście rozebrani, albo przynajmniej niekompletnie ubrani, i on chwyta Twoją rękę, to wierzę, że to na pewno Miłość, jeżeli przesuwa ją (rękę, nie Miłość) po swoim brzuchu, aż spocznie ona tam gdzie jest serce, być czuła ciche bicie, specjalnie dla Ciebie. Właśnie, na sercu, bo na inną, równie ważną męską część ciała, nie potrzeba miłości, bo położyć tam rękę. Prawda?
I pocałunek w czoło, to takie urocze, na dobranoc.

I nie musi wcale zrzucać Twoich ubrań, żebyś zobaczyła, że mu się podobasz. Tak to chyba nie działa. Ale gdy Cię przytula, tak prawdziwie, czule gładząc Twoje włosy… i wtedy chyba się czuje, że nie jest tak źle, że jest całkiem okay.

To wszystko to niby nic. Małe drobnostki, zupełnie pozbawione perwersji, coś w co bawią się w podstawówce, mówiąc, że „to moja dziewczyna”. Ale poważniej. W tych wszystkich małych gestach kryję się cała powaga, świadcząca o tym, że to jednak Miłość. Przynajmniej ja tak to odbieram.
Bo chyba pękło by mi serce, jakbym zobaczyła Jego gesty, takie właśnie drobne, jak czułe głaskanie po głowie i małe pocałunki w nos, do zupełnie innej dziewczyny, nie do mnie. Ale może bym i zniosła, jakby Go rozbierała, jeżeli to byłoby dla nich niczym, powiedzmy, że „przypadkiem”.
Bo jakby na to, seks jest niczym w porównaniu z pocałunkiem w nos. I nie mówione z przekąsem „a pocałuj mnie w nos”, bo w „dupę” brzmiałoby zbyt dwuznacznie i wulgarnie. Raczej chodzi mi o czynność, przepełnioną uczuciem.

January 7, 2011

mam na sobie Twój zapach


Siedzę w piżamie i nie wiem, czy mam płakać, czy nie. Bo wiesz, mam łzy w oczach. Mam na sobie Twój sweter. Nie protestowałeś, gdy go z Ciebie ściągałam, żeby go sobie przywłaszczyć. I wiesz, on pachnie Tobą. Jest bardzo ciepły. Wyobrażam sobie, że to jest właśnie to ciepło, które mi dajesz, że to Ty mnie tak grzejesz. I płaczę jeszcze bardziej.
Co chwila minimalizuję dokument, żeby popatrzeć na pulpit. Ustawiłam na tapetę Twoje zdjęcie. I płaczę jeszcze bardziej.
Piję sok pomarańczowy z tego kubeczka, który dałeś mojej mamie. Słucham płaczliwej, niemrawej muzyki, czasami przerywam, żeby pokręcić tym czymś od pozytywki, którą mi kupiłeś. I płaczę jeszcze bardziej.
Sama już nie wiem, czy mam płakać, czy nie. Bo wiesz, zaczynam sobie myśleć, że nie jest tak źle, w sierpniu było gorzej. Płakałam bardziej, dłużej. Teraz tylko cicho kapie łezka za łezką. Czyżbym zaczęła się już przyzwyczajać do tych rozstań? Mam nadzieję, że tak, to może nie będzie tak bolało.
Ale czy to nie tak, że jeśli przyzwyczajamy się do tego, że nie jesteśmy razem, to wtedy nie zależy nam na sobie? Nie, wolę tęsknić.
W końcu rozpakowałam torbę. Wypuściłam wspomnienia na zewnątrz, fruwają po moim pokoju, ciągną mnie za uszy. Zapakowałam pocztówki do pudełka do butach między te starsze z Warszawy, a Kraków. Kolczyki są w szkatułce, ubrania leżą na podłodze, nie mam na to siły. I ta pozytywka na moich kolanach.
Patrzę na te zdjęcia i tak intensywnie o tym wszystkim myślę. Te noce w jednym łóżku. Gdy o godzinie czwartej, piątej, albo szóstej (zależy od okoliczności), musiałam się zmywać do siebie, żeby nikt nas nie przyłapał, chociaż nie robiliśmy nic, czego mielibyśmy się wstydzić. Dorosła logika mnie przeraża.
Robi mi się duszno, zupełnie nie mogę oddychać, jak sobie pomyślę o tym, że teraz może i będzie ciężej. Wtedy, gdy wyjechałeś, mogłam zamknąć się w domu, tkwić w swoim pokoju, pisać z Tobą do białego rana i płakać przez całe dnie. Teraz, zaraz, muszę wrócić do szkoły. Do irytujących mnie ludzi, kiedy wolałabym tu zostać. Płakać. Nie mogę przy nich płakać. To byłoby żałosne.
Gdy wszedłeś do autobusu, to nie mogłam Cię zobaczyć. Poszłam kupić chusteczki, nie mogę chodzić zasmarkana przecież, to takie okropne.
Potem wróciłam, ale nie na stanowisko międzynarodowe. Kilka metrów dalej. Patrzyłam na autobus, w którym teraz sobie siedzisz i wiedziałam, że jesteśmy tak blisko siebie, że moglibyśmy jeszcze stać, żegnać się, ale… nie mogłam. Może trzy dodatkowe minuty z Tobą… Nie ważne.
I nie płakałam już. Stałam z zapuchniętymi oczami na obskurnym dworcu Warszawa-Zachodnia, w tym błoto-śniegu-lodzie i patrzyłam się na ten cholerny autobus, myśląc o tym, jak blisko i jednocześnie daleko jesteś i o tym, że nie zobaczymy się może i przez sześć miesięcy. I o tym, że faktycznie mogłam zniszczyć te cholerne bilety.
Przecież liczy się tylko TU i TERAZ, prawda? Byłbyś tak wściekły przez kilka pierwszych godzin, może dni. Chciałbyś mnie udusić, nie wiedziałbyś co zrobić. A mi by to nie przeszkadzało, dopóki mogę trzymać Twoją rękę.
A jak sobie pomyślę o tej szalonej, niestety zmarnowanej, szansie to płaczę jeszcze bardziej.
Gdy autobus ruszył przestałam oddychać. Gdy mnie mijał, to po policzku potoczyła mi się łza za łzą. Bardzo dramatycznie. Ja rzygam już tą dramatycznością. Mam tego dość. Chcę krzyczeć, wiesz? Krzyczeć, bo jestem taka smutna, taka bezradna. Wiem, że zaraz poniedziałek i muszę zmagać się z tym wszystkim.
Potem po prostu szłam i tarłam te łzy, jakoś się nie kończyły. Dopiero potem, jak już byłam w busie. Jak usnęłam. A potem nie czułam nic.
I dopiero teraz, gdy wypuściłam te śliczne, jeszcze świeżutkie wspomnienia, z mojej torby, to zaczęłam płakać. I już nawet nie widzę liter. Tylko płaczę, płaczę, płaczę.
Byłoby lepiej, gdybym nigdy Cię nie poznała, Bart?

I mam cały czas w pamięci smak wszystkich kaw, herbat, gorących czekolad i wszystkich potraw, które razem zjedliśmy.
I tak łatwo jest mi sobie wyobrażać, że to Ty mnie ogrzewasz, że to dzięki Tobie jest mi tak ciepło, że to znowu na Twoim ramieniu lądują moje łzy. Ha, jak łatwo mnie oszukać, to Twój sweter.