Gdy zakochałam się po raz pierwszy byłam bardzo nieśmiała i bardzo wstydliwa. W dodatku miałam się za niesamowicie brzydką i nielubianą, więc nie było mowy o bliższych kontaktach z chłopcami. Moje koleżanki miały chłopaków, albo chociaż adoratorów, a ja z daleka patrzyłam na mój obiekt westchnień. W drugiej gimnazjum siedzieliśmy razem w ławce - tak jakby. Ławki w sali od fizyki były złączone, w jednym rzędzie siedziało sześć albo osiem osób. On siedział obok mnie, a czasem siedzenie dalej. Dyskretnie odsuwałam krzesło do tyłu, gdy tylko wstawał do tablicy - wszystko po to, żeby otarł się o moje plecy, przechodząc za mną. Raz tak dotknął mojego ramienia. Czułam jak gorąco rozlewa się po całym moim ciele, a ten dotyk ciążył mi na ramieniu jeszcze przez tydzień. Przez miesiące wystawiałam się jeszcze dalej do tyłu, coraz bardziej zagradzając mu drogę, aż w końcu zaczął chodzić naokoło.
Raz uścisnął mi rękę. Gdy zostałam sama, wąchałam swoją dłoń, próbując wyczuć zapach jego potu.
Kucałam kiedyś przy nim, gdy siedział na ławce na szkolnym korytarzu. W pewnym momencie zachwiałam się i żeby nie upaść, złapałam się jego nogi, tuż nad kolanem. I zaschło mi w ustach. Przez ułamek sekundy byłam tak blisko jego ciała i poczułam po raz pierwszy w życiu - pożądanie. Inne niż teraz, znacznie bardziej niewinne. Nie chciałam go zaciągnąć do łóżka, czy pozbawić ubrań - miałam po prostu ochotę usiąść mu na kolanach, przytulić się... pocałować. Nigdy wcześniej nie chciałam się całować, a przynajmniej nie myślałam o tym. W trzeciej klasie podstawówki miałam chłopaka i gdy chciał mnie pocałować, to powiedziałam, że bardzo chętnie, ale tylko przez kartkę. Do tamtej pory obrzydzały mnie wilgotne od śliny, wywinięte wargi. I nagle tego chciałam. Czułam się przez to ze sobą źle, sama nie wiem dlaczego. Wydawało mi się to jakieś złe. Bo przecież go nie znam. A on wcale mnie nawet nie lubi. Nikt mnie nie lubi i lubić nie będzie.
Pisałam do niego rzewne listy miłosne, żadnego nigdy nie dostarczyłam. Jeden prawie wsadziłam mu do worka z butami, ale w ostatnim momencie zrezygnowałam, zjedzona przez nerwy. Pakowałam w koperty, chowałam w pamiętniki, a potem ukrywałam w pudle pod łóżkiem, mając nadzieję, że kiedyś będę na tyle odważna, żeby mu powiedzieć.
Zimą, tuż przed feriami, wracaliśmy razem ze szkoły. Brał mnie za rękę gdy przeskakiwałam błotniste kałuże, a gdy szukałam w torbie czapki, to czekał na mnie, przytrzymując mój prezent, rozmawialiśmy i żartowaliśmy. Czułam się jak w filmie. Płatki śniegu w rudych włosach, czerwony szalik, czerwone uszy, czerwony nos i czerwone policzki. Wróciłam do domu, słuchałam romantycznej muzyki, pisałam do niego kolejny list i byłam szczęśliwa, że mnie zauważył. Nie zauważył. Ale do tej pory jestem w stanie przywołać do siebie tamtą ekscytację.
Znów się zakochuję. Nie piszę listów miłosnych, nie umieram z tęsknoty, nie zadręczam się. Moje zakochania z wiekiem stają się coraz mniej irytujące. Może więc nie są więc "zakochaniami"? Może "zauroczenie" to lepsze słowo, skoro mogę żyć ze świadomością, że nie mam go na własność. I że nie chodzimy ze sobą za ręce. Cały czas tego chcę, ale nie umieram i nie przeszkadza mi to za bardzo. Nie myślę o nim przez cały czas, nie piszę tylko o nim albo tylko do niego. Ale też nie muszę już żebrać o dotknięcia. Nie muszę marzyć o pocałunku. Jeśli chcę, to mogę usiąść mu na kolanach i głaskać po głowie. Mogę ściągnąć mu koszulkę i całować po ramionach. Mam jego dotyk na zawołanie, gdy tylko jest blisko - bez szurania krzesłem, żeby być bliżej, bez skomplikowanych ruchów, bez robienia z siebie tracącej równowagę ofiary. Bez zażenowania. Z wiekiem cielesność przestała być zawstydzająca i łatwiej mi jest przyznać się przed samą sobą, że chcę się z kimś przespać - niż że jestem zakochana. Nie przyznam się, że tęsknię za kimś wieczorami. Nawet w liście, który nigdy nie będzie wysłany. Powinnam być szczęśliwa, mam wszystko, o czym marzyłam jako nastolatka - pocałunki, czułość, namiętność. Gdybym miała to kilka lat temu - zamiast przypadkowych dotyków w sali od fizyki - umierałabym ze szczęścia. A mi ciągle jest za mało. Gdy cielesność jest tak oczywista, tak prosta, podana na talerzu - nie doceniam jej wartości tak jak kiedyś. Ciągle czegoś mi mało. Chcę pisać rzewne listy miłosne. Ale nie umiem. Gdy ciało przestało być tabu - moje uczucia chowają się jeszcze głębiej.
No comments:
Post a Comment